Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 191.djvu

Ta strona została skorygowana.

A zresztą, możesz mieć dzieci... — takie śliczne, podobne do ciebie maleństwa...
— Otóż to właśnie! — zawołał z determinacją. — Dzieci są źródłem mnóstwa strapień i trosk! Od kiedy przyszedłem na świat, matka moja nie przestaje płakać...
— Słuchaj, Otto, chłopcze drogi... znasz me uczucia dla ciebie...
Z zapałem ogromnym, zacny Tartarin zaczął zwalczać zasady wyznawcy Schopenhauera i Hartmana: wyśmiewał tych mistrzów, dowodził, że inni filozofowie twierdzą coś wręcz przeciwnego, mówił, że są to draby, którychby kazał powiesić za to zło, które ściągnęli na młode pokolenia...
Cała ta dyskusja filozoficzna toczyła się na wysokim murze lodowym, zimnym, prześwietlonym napoły słońcem, ociekającym wodą i oblepionym ciałami ludzkiemi. Zdołu szedł chłód grobowy, zgóry dolatały klątwy przewodników, którzy wkońcu zagrozili, że się odwiążą, zahaczą linę i zostawią całe towarzystwo w roturze.
Tartarin, przekonawszy się, że logiką nie trafi do mózgu warjata, poddał mu myśl, by rzucił się w przepaść z samego szczytu Mont-Blancu.
— Tak... to rozumiem jeszcze! — powiedział. — Z góry, w przepaść! Piękna to śmierć w pełnem słońcu... Ale tu, w tej dziurze... spocząć w piwnicy? Oo... kroćset tysięcy, to się równa niemal tchórzostwu.
Mówił to, jakby sam był szaleńcem i z takiem przekonaniem, że Szweda „wziął” zupełnie i po chwili wszyscy wydostali się na wierzch.
Odwiązano linę i porozsiadano się wygodnie, by odpocząć, popić i posilić się trochę. Dzień się już zrobił jasny. Zimno było tylko straszliwie pośród tych zwałów lodowych, grani iglic i kurhanów,