ponad któremi wznosił się szczyt, oddalony o jakieś półtora kilometra jeszcze.
Przewodnicy oddalili się o kilkanaście kroków i zaczęli się o coś spierać, potrząsając ramionami i głowami w sposób bardzo stanowczy. Bompard i Tartarin zaniepokoili się tem wielce, pozostawiwszy tedy Szweda przy jedzeniu, podeszli i usłyszeli, jak jeden z nich mówił:
— Nie zaprzeczaj... powiadam... kurzy fajkę i basta!
— Któżto kurzy fajkę? — spytał Tartarin.
— Oczywiście, Mont-Blanc, proszę pana... oo...
Pokazał im niewielki obłoczek na samym szczycie, podobny do dymu, kierującego się ku Włochom.
— I cóż to ma znaczyć, przyjacielu, jeśli Mont-Blanc kurzy fajkę? — badał dalej Tartarin.
— To znaczy, że na szczycie wieje straszliwy orkan, zamieć śnieżna, która nas ogarnie niezadługo... A taka rzecz, proszę pana, to nie byle co... hm... hm!
— Wracajmy! — powiedział Bompard, zieleniejąc.
— Naturalnie... naturalnie! — zgodził się Tartarin. — Szaleństwem byłoby narażać życie dla fantazji!
Ale w sprawę wmieszał się Szwed i oświadczył, że zapłacił za to, by go zaprowadzono na szczyt, przeto musi tam być, a nawet pójdzie sam, jeśli nikt mu nie zechce towarzyszyć.
— Nikczemnicy! Tchórze! — krzyknął, zwracając się do przewodników tym samym głosem szaleńca, jakim niedawno podniecał sam siebie do samobójstwa.
— Zobaczysz pan zaraz, czy jesteśmy tchórze! — odparli. — Dalej... wiązać się i w drogę!
Ale Bompard błagał, by go nie dobijano, a Tartarin poparł go z całą stanowczością.
— Widzicie przecież, panowie, — powiedział do przewodników — że ten młodzieniec ma bzika! —
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 192.djvu
Ta strona została skorygowana.