Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 194.djvu

Ta strona została skorygowana.

li się do niej, legli na nieprzemakalnej kołdrze prezesa i odkorkowali flaszkę rumu, jedyną rzecz, jakiej nie zabrali ze sobą przewodnicy. Uczuli zaraz miłe ciepło, rozchodzące się po wnętrznościach i zaczęli nasłuchiwać, a coraz słabsze uderzenia oskardów przekonały ich, że mimo zamieci, wyprawa ku szczytowi odbywa się dalej. Uderzenia te odbiły się bolesnem echem w sercu P. K. A. i poczuł żal, że nie dotarł aż do samego szczytu góry.
— Któż się o tem dowie? — rzekł cynicznie Bompard. Tragarze zabrali ze sobą sztandar, więc patrzący z Chamonix będą sądzili, że to sam Tartarin powiewa nim.
— Masz rację! — przyznał prezes. — Honor Taraskonu będzie ocalony.
Niestety, żywioły uwzięły się na nich: wicher przemienił się w huragan, a śnieg walił słupami. Przyjaciele zamilkli, opanowani ponuremi myślami, wspominając żałobne osserium w gablotce oberżysty, jego żałosne treny, a zwłaszcza opowiadanie o owym Amerykaninie, którego znaleziono zmarłego z zimna i głodu, trzymającego w skostniałych palcach notes, zawierający wrażenia, spisywane do ostatniej chwili, do ostatniego spazmu, który mu wytrącił z ręki ołówek i nie dozwolił podpisać nazwiska.
— Czy masz przy sobie notes, Gonzago? — spytał Tartarin.
Zrozumiał natychmiast o co idzie.
— Idź do licha z notesem! Nie myślę umierać w tej dziurze, jak ów Amerykanin! Wyjdźmy stąd coprędzej!
— Niepodobna! Za pierwszym krokiem porwie nas wichr jak słomki i zaniesie gdzieś do przepaści.
— W takim razie trzeba wołać! Schronisko musi być niedaleko!