Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 195.djvu

Ta strona została skorygowana.

Bompard wyczołgał się na rękach i kolanach, wystawił głowę z pod seraka i, przybierając pozycję pasącego się zwierza, zaczął ryczeć z całych sił:
— Ratunku! Ratunku!
— Do broni! — zawył ze swej strony, siedzący w norze Tartarin, a skowyt jego odbił się potężnie od lodowej groty.
Bompard chwycił go za ramię i szepnął:
— Co czynisz, nieszczęsny! Wszakże siedzimy pod serakiem!
W istocie, blok lodu drgnął i zahybotał się zlekka. Starczyło jednego krzyknięcia, a potężny głaz zdusiłby ich na miazgę w sekundzie.
Skurczyli się w śmiertelnym strachu, znieruchomiali i trwali w bezruchu, wsłuchani w coraz to częstsze, przeciągle grzmoty walących się zboczem lawin. Odgłosy zbliżały się, to znów oddalały, konając kędyś w dali, pośród otchłannych przepaści.
— Biedni ludziska! — szepnął Tartarin, myśląc o Szwedzie i jego przewodnikach, których musiała zmieść burza, lub pobić lawina. Bompard potrząsnął głową i odparł:
— I z nami nielepiej!
W samej rzeczy, sytuacja była okropna. Lada chwila mógł ich przywalić serak, a wyjść nie mogli z jamy bez niebezpieczeństwa doraźnej śmierci.
W dodatku do wszystkiego, gdzieś z głębi doliny, doleciało ich wycie psa. Zwierzę wyło przeraźliwie, jakby zwiastowało czyjś zgon.
Tartarin ujął nagle dłoń Bomparda:
— Przebacz mi, Gonzago — wyszeptał — ach, przebacz mi! Dotknąłem cię niedawno, nazywając kłamcą...
— Głupstwo! Cóż mi to szkodzi? — odrzekł z dobrocią Bompard.
— Nie miałem do tego prawa, ja przedewszy-