Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 196.djvu

Ta strona została skorygowana.

stkiem, albowiem sam w ciągu życia dopuściłem się wielu, wielu kłamstw. I oto, w tej ostatniej godzinie życia czuję gwałtowną potrzebę wyspowiadania się szczerze ze wszystkich moich szalbierstw!
— Tyś się dopuszczał szalbierstw? Ty? — zdumiał się Bompard.
— Posłuchaj, Gonzago... Przedewszystkiem, nigdy nie zabiłem ani jednego lwa...
— Cóż w tem dziwnego? — odrzekł Bompard spokojnie. — Któżby się trapił tem, że nie zabił lwa? Winę ponosi nasz klimat i słońce nasze, czyniące nas kłamcami... Weźże naprzykład mnie... Czyż powiedziałem bodaj raz prawdę, od kiedy przyszedłem na ten świat? Gdy tylko usta otworzę, ta ohydna zaraza przesady ujawnia się natychmiast. Mówię o ludziach, których nie widziałem na oczy, o krajach, w których nie postała moja noga, a wszystko splata się w taką sieć dzikich pomysłów i łgarstw, że nie jestem w stanie wyplątać się z tej gmatwaniny.
— To choroba wyobraźni! — westchnął Tartarin. — Imaginacja czyni nas kłamcami!
— Ale kłamstwa nasze nie robią nikomu krzywdy, podczas gdy fałsz i nikczemność takiego np. Costecalda...
— Nie wspominaj nawet o tym łotrze! — poprosił serdecznie Tartarin i ogarnięty nagłą wściekłością, krzyknął: — Kroćset tysięcy djabłów... przez tego to szubrawca giniemy obaj!!
Umilkł nagle, powstrzymany gestem przyjaciela.
— Ach, prawda... serak! — powiedział, zniżając głos do szeptu i zaczął pocichu wyładowywać swą urazę i gniew, co stanowiło komiczny kontrast ze słowami, jakie wymawiał: — Przez tego szubrawca, przez tę kanalję, przez tego śmierdzącego szakala przyjdzie nam zginąć w samym kwiecie wieku,