Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 203.djvu

Ta strona została skorygowana.

tych szczękach panny Tournatoire, a na blade, zapadłe jej policzki wystąpiły ceglaste rumieńce wzruszenia. Rozszerzyły się jej, napoły przysłonięte powiekami, zagasłe oczy i nabrały blasku niezwykłego, a prawa ręka podniosła się i bezwiednie zakreśliła w powietrzu znak krzyża... To on... on... on! Idzie powoli, ze spuszczoną głową przeciwległą stroną ulicy...
Nie mogła zrazu uwierzyć w oczywistość tego widzenia i uważała je za halucynację... Jakto?... Czyż możliwe?... A jednak widziała wyraźnie: oto Tartarin we własnej osobie, z krwi i kości, pobladły tylko, nędzny, zaniedbany, pochylony skradał się chyłkiem po pod mury, niby złodziej... Aby zrozumieć ten dziwny wypadek, cofnąć się musimy i nawiązać do momentu, w którym opuściliśmy naszych przyjaciół na grzbiecie wyżu, zwanego Dôme du Goûter, kiedy to obaj znajdowali się po dwu przeciwnych stronach stoku i kiedy to Bompard odczuł nagłe szarpnięcie i zwolnienie, a potem ponowne napięcie liny, sprawiające wrażenie ciała, staczającego się w przepaść.
Lina zahaczyła się o wyskok lodowego głazu, a przez szarpnięcie zatarła się w lód. Tartarin odczuł to samo zwolnienie i szarpnięcie co Bompard i pewny był, że towarzysz spada, ciągnąc go za sobą w otchłań.
W tej to sekundzie śmiertelnego strachu ...jakże trudno wyrazić to słowami... w momencie, kiedy ważyło się życie... obaj, niepomni uroczystej przysięgi w hotelu Balteta... bez namysłu, tym samym ruchem... przecięli linę, Bompard nożem, a Tartarin ciosem oskarda, a potem, przerażeni zbrodnią, pewni, że każdy z nich poświęcił przyjaciela dla własnego ocalenia, uciekli co sił w nogach w przeciwne strony.