— Ach... więc to było nieporozumienie! — westchnął z ulgą Tartarin. — Dzięki Bogu!
Położył dłoń na ramieniu człowieka, którego śmierci sądził się być sprawcą i powiedział:
— „Zrobiłem” Mont-Blanc z dwu stron przeciwnych. Weszliśmy po jednem zboczu, a ja zszedłem sam po drugiem i to wywołało wrażenie, że zginąłem!
Nie wspomniał tylko, że to drugie zbocze „zrobił” leżąc przeważnie na grzbiecie.
— Przeklęty Bompard! — zawołał Bezuguet — Doprowadził nas do desperacji swoją historją!
Zabrzmiały śmiechy wesołe, ściskano się, całowano, a jednocześnie fanfary za oknem wygrywały dalej ponuro. Starano się uciszyć je, ale sprawa nie powiodła się wcale i długo jeszcze dolatał do sali marsz pogrzebowy Tartarina.
— Patrz pan na Costecalda! — powiedział Pascalon do Brawidy, pokazując mu puszkarza, który wstał, by ustąpić miejsca rzeczywistemu prezesowi, którego oblicze promieniowało szczęściem. — Pewnie znowu dostał żółtaczki!
Brawida, sentymentalnie dziś nastrojony, a lubujący się w przysłowiach, spojrzał na wiceprezesa, zmuszonego znów do roli podrzędnej i rzekł zcicha:
— Dziwna to zasie odmiana,
Zostać wikarym z plebana!
Tartarin objął przewodnictwo i obrady potoczyły się dalej.
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 209.djvu
Ta strona została uwierzytelniona.