Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/114

Ta strona została przepisana.

brze to widziałem — zresztą zawsze jest zalany. Gdy mój stary jest urżnięty, to może mu się nawet dzwonnica na łeb zwalić i nic mu nie będzie. Sam to mówi. Tak samo jest oczywiście i z Potterem. Gdyby ktoś na trzeźwo taki cios oberwał, to jestem przekonany, że byłoby już po nim.
Po chwili namysłu Tomek rzekł:
— Huck, czy potrafisz trzymać język za zębami? Z pewnością?
— Musimy, Tomku! Rozumiesz? Ten djabelski Indjanin nie robiłby sobie żadnych skrupułów, i potopiłby nas jak parę kociaków, gdybyśmy tylko pisnęli o tem, a on zdołałby uniknąć stryczka. Słuchaj, przysięgnijmy to sobie nawzajem, bo to musimy zrobić: przysiąc, że pary z ust nie puścimy.
— Zgadzam się najzupełniej, Hucku. Tak będzie najlepiej. Podnieś rękę i przysięgnij, że...
— O nie, w tym wypadku taka przysięga na nic. To dobre w jakichś głupstwach, drobiazgach, naprzykład gdy chodzi o dziewczęta, bo te lubią wystrychnąć człowieka na dudka i przyciśnięte do muru, zawsze coś wypaplają — ale w takiej doniosłej sprawie, jak ta, musi to być zrobione na piśmie. I to krwią!
Tomek oczywiście z zachwytem przyklasnął pomysłowi, który był głęboki, ciemny i groźny. Myśl ta była znakomicie dostosowana do ponurej godziny, okoliczności, otoczenia. Podniósł z ziemi małą, czystą deszczułkę, którą dojrzał w świetle księżyca, wydobył z kieszeni kawałeczek „lubryki“ i ustawiwszy deszczułkę tak, by światło padało na jego dzieło, zaczął z trudem gryzmolić następujące