Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/118

Ta strona została przepisana.

tego taki osioł ze mnie! Wiesz, to cudownie! Ale kogo on teraz może mieć na myśli?
Wycie urwało się. Tomek nastawił uszu.
— Co to może być?
— Coś jakby Świnia chrząkała. Nie, Tomku, to ktoś chrapie.
— Co ty mówisz? Ale gdzie to może być, Huck?
— Zdaje mi się, że tam, po drugiej stronie. W każdym razie tak jakoś wygląda. Mój stary tak że tu czasem sypiał — razem ze świniami — ale jak on chrapie, to wszystko aż się trzęsie! Zresztą teraz już tu nie przychodzi...
W duszach chłopców obudził się znowu awaturniczy animusz.
— Huck, odważysz się, gdy ja pójdę naprzód?
— Wiesz, nie mam wielkiej ochoty... To może, być lndjanin Joe!
Tomek zamyślił się. Ale pokusa była zbyt wielka. Popychała ich przemocą w tam tą stronę. Zdecydowali się zatem na próbę, ale z zastrzeżeniem, że umkną natychmiast, gdyby chrapanie ustało. Poczęli się więc skradać cicho, na palcach, jeden za drugim.
Mieli może już tylko pięć kroków do chrapiącego, gdy Tomek stąpił na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Śpiący zamamrotał, poruszył się trochę, tak że na twarz jego padło światło księżyca. Był to Muff Potter. Serca w nich bić przestały, stali chwilę, jak skamieniali, gdy człowiek się poruszył — ale strach minął zupełnie. Wymknęli się znowu na palcach przez rozwalający się mur