Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/119

Ta strona została przepisana.

zatrzymali się opodal, by się pożegnać. Przeciągłe, żałosne wycie znowu zatrzęsło powietrzem. Odwrócili się i zobaczyli nieznanego psa, stojącego o kilka kroków od legowiska Pottera, zwróconego ku niemu z podniesionym ku niebu pyskiem.
— Jezus, to dla niego! — wykrzyknęli chłopcy jednym tchem.
— Słuchaj, Tomku, mówią, że dwa tygodnie temu jakiś obcy pies wył o północy koło domu Johnny Millera, że także przelatywał puszczyk, siadał na dachu i jęczał, a przecież nikt tam nie umarł!
— Tak, wiem o tem. To niczego nie dowodzi. Przecież ostatniej soboty Gracja Miller upadła na rozżarzoną blachę w kuchni i okropnie się popiekła!
— No tak, ale nie umarła... A nawet ma się już znacznie lepiej.
— Doskonale! Czekaj, a zobaczysz. Przyjdzie na nią kolej, tak samo, jak na Muffa Pottera. Mówią to murzyni, a oni znają się na takich rzeczach.
Rozstali się w zamyśleniu.
Noc kończyła się już prawie, gdy Tomek wślizgnął się przez otwarte okno do pokoju. Rozebrał się z przesadną ostrożnością i położył się, rad, że nikt jego nocnej wycieczki nie zauważył. Nie domyślał się, że słodko chrapiący Sid nie spał już od godziny.
Gdy się obudził, Sid już dawno był ubrany i wyszedł. W świetle dnia i całej atmosferze było coś, co znamionowało późną porę. Przestrach ogarnął Tomka. Dlaczego go nie obudzono, nie dręczono jak zwykle tak długo, dopóki się nie zwlókł