Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/12

Ta strona została przepisana.

czywością, że aż jej dech zaparło. Ale na światło dzienne wylazł tylko kot.
— Że też ja nigdy tego smyka nie mogę schwytać!
Podeszła do otwartych drzwi, przystanęła na progu i rozejrzała się po kilku krzakach pomidorowych i dzikiem zielsku, czyli po tak zwanym ogrodzie. Ale i tutaj ani śladu Tomka. Wytężyła więc głos, obliczając jego siłę na większą odległość, i zawołała:
— Hej, hej! Tooomku!
Wtem dosłyszała za plecami lekki szelest i zdążyła się jeszcze w porę odwrócić, aby złapać chłopaka za kołnierz i udarem nić jego ucieczkę.
— Mam cię nareszcie! Że też odrazu nie pomyślałam o śpiżarni! Coś ty tam robił?
— Nic, ciociu...
— Nic! Spójrzno na swoje ręce! Spójrzno na usta! A co to się tak lepi?
— Nie wiem, ciociu!
— Ale ja wiem! Konfitury! Ile razy ci mówiłam, że ci skórę przetrzepię, jeżeli się znowu dobierzesz do konfitur! Dawaj rózgę!
Rózga świsnęła już w powietrzu. Sytuacja była groźna.
— Ciociu! Ciociu! Obejrzyjno się za siebie! Ale prędko!
Stara pani odwróciła się z przerażeniem, zadzierając ze strachu spódnicę. W tej samej chwili chłopiec był już na parkanie i zniknął po drugiej stronie. Ciotka Polly stała przez chwilę stropiona, potem wybuchnęła śmiechem.