Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/125

Ta strona została przepisana.

razem przejmującej rozpaczy. Nagle spostrzegł pół-Indjanina i zawołał:
— O, Joe, przyrzekłeś mi, że nigdy...
— Czy to wasz nóż? — zapytał szeryf, podsuwając mu narzędzie zbrodni przed oczy.
Potter byłby upadł, gdyby go nie podtrzymano i nie posadzono na ziemi. Potem jęknął:
— Jakiś głos mówił mi, że jeżeli tu nie wrócę i nie zabiorę go...
Zadrżał. Bezsilnie poruszył ręką, jak człowiek niezdolny się bronić, i rzekł:
— Opowiedz im, Joe, opowiedz im... Wszystko stracone!
Tomek i Huck stali oniemiali z przerażenia, słysząc jak potworny kłamca o kamiennem sercu wygłaszał z całym spokojem swoje zeznanie. Spodziewali się, że lada chwila piorun padnie z nieba na głowę nędznika, i dziwili się, że kara Boża tak długo się odwleka. A gdy mieszaniec skończył i mimo to żył dalej, w duszach ich zgasł i rozwiał się niepewny odruch, aby złamać przysięgę i ocalić życie biednemu, omotanemu ze wszystkich stron więźniowi. Zrozumieli bowiem, że prawdziwy zbrodniarz najwidoczniej zaprzedał duszę djabłu, a byłoby rzeczą zgubną wdawać się w walkę z człowiekiem, którego chroniła taka potęga.
— Dlaczego nie uciekłeś? Poco przyszedłeś tutaj? — zapytał ktoś Pottera.
— Nie mogłem zapanować nad sobą... nie mogłem, — jęknął nieszczęśliwy.
— Chciałem uciekać, ale coś mię tutaj przemocą gnało!...
I znowu wybuchnął płaczem.