Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Ta-a — ak, ciociu.
Stara pani pochyliła się ku Tomkowi, by mu się lepiej przyjrzeć, z zainteresowaniem, którego wzmożenie się spowodował widoczny niepokój chłopca. Za późno domyślił się jej „pobudek“. Łyżeczka wyzierała zdradziecko z pod kołdry. Ciotka wyciągnęła ją, podniosła dogóry. Tomek zadrżał i spuścił oczy. Ciotka podniosła teraz dogóry i jego, w sposób tradycyjny, używając jako punktu zaczepienia jego ucha i wygrzmociła go porządnie po głowie — naparstkiem.
— No, smyku, przyznaj się teraz, dlaczegoś się tak obszedł z biednem, głupiem stworzeniem?
— Zrobiłem to z litości nad niem, bo nie ma cioci.
— Nie ma cioci? Ty smarkaczu jeden, cóż to ma z tem wspólnego?
— Bardzo dużo, bo gdyby ją miał, to ona samaby go ogniem prażyła, wypalała z niego wnętrzności bez miłosierdzia, jak gdyby był tylko marnym człowiekiem!
Ciotka doznała nagle męki wyrzutów sumienia. To jej ukazało sprawę w nowem oświetleniu: co było okrucieństwem wobec kota, mogło być także okrucieństwem wobec chłopca. Poczęła mięknąć i uczuła skruchę. Oczy jej załzawiły się; położyła rękę na głowie Tomka i powiedziała łagodnie:
— Tomku, ja chciałam jak najlepiej! Zresztą, to przecież poskutkowało!
Tomek spojrzał jej w twarz z głęboką powagą, poprzez którą przewinął się ledwo dostrzegalny figlarny błysk: