Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Finn Czerwonoręki zwędził kociołek do gotowania. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód orzekł, że bez ognia przedsięwzięcie ich nie miałoby wogóle sensu. Myśl była mądra, ale brakowało im zapałek, które podówczas mało jeszcze były rozpowszechnione. Ujrzeli jednak ogień, płonący na wielkiej tratwie o paręset kroków wyżej, zakradli się więc tam i zabrali po polanie. Niewinną tę wyprawę przystroili we wszelkie cechy niezwykłości: co chwila jeden drugiego napominał cichem „cyt“, zatrzymując się i ostrzegawczo przykładając palec wskazujący do ust; co chwila ściskali rękami istniejące tylko w wyobraźni rękojeści sztyletów i podawali sobie groźnym szeptem rozkazy, „ by nieprzyjaciela, gdyby tylko drgnął, zakłuć na miejscu, bo nieboszczyk już nic nie zdradzi“. Wiedzieli bardzo dobrze, że flisacy są wszyscy w mieście, w łóżkach lub knajpach, to ich jednak nie uwalniało od konieczności wykonania przedsięwzięcia w najczystszym stylu pirackim.
Teraz odbili od brzegu. Tomek był kapitanem, Huck siedział przy sterze, Joe zprzodu. Tomek stał na środku tratwy. Brwi jego były ponuro ściągnięte, ręce skrzyżowane, a cichy szept komendy groźny.
— Ster pod wiatr!
— Tak, kapitanie!
— Wolno! Wo-o-olno!
— Wolno, kapitanie!
— Ku zachodowi!
— Ku zachodowi, kapitanie!
Rozumiało się samo przez się, że przy rów-