Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/142

Ta strona została przepisana.

nem, jednostajnem posuwaniu się tratwy ku środkowi rzeki te rozkazy służyły tylko do utrzymania się w tonie i w rzeczywistości nie stosowały się do niczego ani do nikogo.
— Żagle rozpięte?
— Tak, kapitanie.
— Wiatr idzie! Żwawo chłopcy! Ruszajcie się!
— Tak, kapitanie!
— Wielki żagiel zwinąć! Baczność! Naprzód chłopcy!
— Tak, tak, kapitanie!
— Ster na podwietrzną! Silnie na lewo! Wytrzymać! nadchodzi! Na lewo! na lewo! Teraz chłopcy, mocno naprzód! Naprzód!
Tratwa mijała już środek rzeki. Chłopcy tylko nakierowali ją odpowiednio i przestali robić wiosłami. Stan wody nie był zbyt wysoki, szybkość jej zatem wynosiła najwyżej dwie do trzech mil na godzinę. Podczas następnych trzech kwadransów żaden nie przemówił prawie słowa. Tratwa mijała oddalone miasto. Kilka światełek wskazywało miejsce, gdzie leżało spowite w błogim śnie, po drugiej stronie ogromnej, niezmierzonej, usianej gwiazdami wodnej toni, nieświadome strasznego zdarzenia, które oto teraz się rozgrywa. Czarny Mściciel stał bez słowa ze skrzyżowanemi ramionami, „spoglądając po raz ostatni“ na miejsce dawnych swych radości i niedawnych cierpień, czując w duszy pragnienie, by „ona“ mogła go tak zobaczyć, jak płynie po dzikiem morzu hardo i z nieulęknionem sercem, stawia czoło niebezpieczeństwom i śmierci, i jak idzie naprzeciw przeznaczo-