Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/144

Ta strona została przepisana.

leśnej świątyni, na lśniące w świetle liście i fantastyczne pnącze. Gdy ostatni plasterek słoniny zniknął i ostatnia porcja kukurydzy została spożyta, rozciągnęli się na trawie w pełni zadowolenia. Można było wyszukać sobie chłodniejsze miejsce, ale nie chcieli się wyrzec tak romantycznej rzeczy, jak płonące i trzaskające ognisko obozowe.
— Czy to nie wspaniałe? — rzekł Joe.
— Cudowne! — oświadczył Tomek.
— Coby powiedzieli chłopcy, gdyby nas mogli tak widzieć?
— Powiedzieli? Chętnie ponieśliby śmierć, aby tu być z nami! Co, Huck?
— I ja tak myślę, — zgodził się Huck. — W każdym razie ja jestem zupełnie zadowolony. Nie pragnę niczego lepszego. Dawniej nigdy nie miałem tyle, by się porządnie najeść — a przytem nikt tu nie będzie mnie miał za nicponia i języka sobie na mnie ostrzył!
— To mi dopiero życie! — zachwycał się Tomek. — Nie trzeba rano wstawać, iść do szkoły, myć się, tu jest się wolnym od tych wszystkich głupstw!
— Widzisz, Joe, pirat nie robi wogóle nic, gdy jest na lądzie, ale taki pustelnik musi się ciągle, do upadłego modlić i nie ma żadnej rozrywki, absolutnie żadnej, wiecznie jest sam.
— O tak, istotnie! — zgodził się Joe, — tylko widzisz, ja o tem nie pomyślałem. O, teraz tysiąc razy wolę być piratem, gdy już zakosztowałem, jak to jest.
— Widzisz, — pouczał go dalej Tomek, —