Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/161

Ta strona została przepisana.

gał się tak blisko ciotki, że mógł dotknąć jej nóg.
— Ale jak mówiłam, — podjęła ciotka nanowo przerwany wątek, — on nie był zły, tylko straszny psotnik, figlarz, urwis. Tyle w nim było poczucia odpowiedzialności, co w młodym źrebaku. Ale złości w nim nie było, a serce wprost złote... jakiego na całym świecie nie znajdzie! — i rozpłakała się.
— Tak samo, jak mój Joe: głowa pełna figlów, do każdej psoty pierwszy — ale poczciwy i dobry, a dla drugiego ostatnią koszulę ściągnąłby z siebie. I — niech mi Bóg będzie miłościw! pomyśleć, że go zbiłam za tę śmietanę, a zapomniałam, żem ją sama wylała, bo już była kwaśna! I nigdy go już nie zobaczę, biednego, sponiewieranego chłopca, nigdy, nigdy! — I pani Harper szlochała, jakby jej serce miało pęknąć.
— Spodziewam się, że Tomkowi jest lepiej tam, gdzie jest teraz, — wtrącił się Sid, — gdyby jednak był przedtem pod pewnemi względami lepszy...
— Sid! — Tomek usłyszał surowe, karcące spojrzenie staruszki, choć jej nie widział. — Ani słowa nie dam na niego powiedzieć, teraz, gdyśmy go utracili! Pan Bóg weźmie go już w swoją opiekę, nie martw się o to, mój chłopce! Och, droga pani Harper, nie wiem, jak się z tą stratą pogodzić, nie wiem, jak ja to przeżyję! On był moją jedyną pociechą, choć nieraz serce mi się przez niego kroiło!
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione! Ale ciężko się z tem pogo-