niło się jeszcze zupełnie. Nagle Tomek urwał gwizdanie. Stał przed nim ktoś obcy, chłopiec nieco wyższy od niego. Zjawienie się nowej osoby, jakiegokolwiek wieku i płci, było w małem miasteczku St. Petersburg zdarzeniem niezwykłem.
Chłopiec był ubrany porządnie, nawet jak na dzień powszedni — zbyt porządnie. Czapkę miał niezgniecioną, niebieska, obciągnięta bluza sukienna była nowiutka i czysta, takie same spodnie. Na nogach miał buciki, chociaż to był tylko piątek! Bluza przybrana była nawet kokardą z kolorowej wstążki. W całej jego postaci było coś wielkomiejskiego, co oburzyło Tomka do głębi. Im dłużej pożerał wzrokiem to wspaniałe zjawisko, im wyżej zadzierał nosa w pogardzie dla jego elegancji, tem nędzniejszym stawał się w jego oczach własny wygląd.
Jeden ani drugi nie mówił słowa. Jeżeli się jeden poruszył, poruszył się i drugi, ale tylko bokiem i wkółko. Przez cały czas zwróceni byli do siebie twarzą w twarz i mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Tomek powiedział pierwszy:
— Mogę cię sprać!
— Spróbuj!
— Mogę!
— Nie dasz rady!
— Zobaczysz, że dam!
— Nieprawda, nie dasz!
— Dam!
— Nieprawda!
— Tak!
— Nie!
Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/17
Ta strona została przepisana.