Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/176

Ta strona została przepisana.

stóp. W jej świetle ukazały się trzy blade, przerażone twarze. Z nieba stoczył się z głuchym hukiem grzmot i zamarł woddali z ponurym warkotem. Zadął zimny podmuch wichru, szeleszcząc liśćmi i rozpraszając szeroko popiół ogniska, niby płatki śniegu.
Nowy, oślepiający blask rozjaśnił las, a w następnej chwili rozległ się straszliwy huk, jakgdyby grzmot rozdzierał wierzchołki drzew tuż nad ich głowami. Chłopcy z śmiertelną trwogą przytulili się do siebie w przerażającej ciemności, jaka teraz nastąpiła. Kilka ciężkich kropel deszczu z pluskiem spadło na liście.
— Prędko, chłopcy, do namiotu! — zawołał Tomek.
Zerwali się z miejsc, potykając się w ciemnościach o korzenie drzew i splątane gałęzie, i rozbiegli się każdy w innym kierunku. Wściekły wicher zawył w konarach drzew i napełnił cały las wrzawą. Oślepiające błyskawice migotały teraz raz poraz, a po każdej z nich następował ogłuszający huk gromu. Deszcz lunął potokami, a wzmagający się huragan miotał go całemi strugami wgórę. Chłopcy nawoływali się rozpaczliwie, ale ryk wichru i grzmot piorunów zupełnie pochłaniały ich głosy.
Wreszcie jednak dotarli zoddzielna do namiotu i ukryli się w nim, zmarznięci, przemokli do nitki, przerażeni; jedyną pociechą było dla nich, że w niedoli tej znaleźli się razem. Nie mogli rozmawiać ze sobą, gdyż słowa ich zagłuszał szum burzy, a przytem namiot łopotał z wściekłością na wietrze.
Wichura wzmagała się ciągle, i nagle płótno