Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/256

Ta strona została przepisana.

— Dobrze, ale uważaj teraz; sporo czasu może upłynąć, zanim upatrzę sposobność do wykonania naszej roboty; może nam coś wejść w drogę więc to nie jest miejsce bardzo bezpieczne; trzeba należycie zakopać i to głęboko.
— Dobra myśl! — odrzekł drugi opryszek, podszedł do komina, uklęknął, uniósł cegłę z drugiej strony paleniska i wydobył trzos, który zadźwięczał mile. Wyjął z niego trzydzieści czy czterdzieści dolarów dla siebie, tyleż dla mieszańca Joego i oddał mu trzos. Joe klęczał w rogu i grzebał wielkim nożem.
Chłopcy w jednej chwili zapomnieli o strachu i swojem położeniu. Z błyszczącemi oczyma śledzili każde poruszenie złoczyńców. Co za szczęście! Jego ogrom przechodził najśmielsze marzenia! Sześćset dolarów to była suma, która pół tuzina chłopców mogła zamienić w bogaczy! Tu były najpomyślniejsze widoki dla poszukiwaczy skarbów! Tu nie było dręczącej niepewności, gdzie kopać! Co chwila mrugali na siebie — wymowne mruganie i co do znaczenia zupełnie jasne; oznaczało ono poprostu: „Czy się nie cieszysz, że jesteś tutaj?“ Nóż Joego uderzył o coś twardego.
— Hej! — zawołał.
— Co takiego? — zapytał jego towarzysz.
— Jakaś zmurszała deska... nie, zdaje się, że jakaś skrzynia. Chodźno tu, pomóż mi, zaraz zobaczymy, co to. Patrz, wybiłem dziurę.
Włożył rękę i wyciągnął ją zaraz.
— Chłopie, to pieniądze!