Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— Niech i tak będzie, jeżeli koniecznie chcesz. A co z tem zrobimy? Zakopiemy zpowrotem?
— Tak. — (Zachwyt u góry.) — Nie! Do stu piorunów, nie! — (Rozczarowanie u góry.) Omal nie zapomniałem. Na tej motyce jest świeża ziemia! (Chłopcy mdleją ze strachu.) — Co tu robi motyka i łopata? Kto to przyniósł i gdzie się podział? Nie słyszałeś czego? Nic nie widziałeś? Jakto! Zakopać, żeby zobaczyli świeżą ziemię? Tegoby jeszcze brakowało! Niema głupich! Zabierzemy to do mojej kryjówki.
— Tak, rzeczywiście. A to dopiero osioł ze mnie, żem na to nie wpadł! Masz na myśli numer pierwszy?
— Nie... numer drugi... pod krzyżem. Tamto miejsce jest niebezpieczne, zanadto dostępne.
— Zgoda. Ściemnia się, najwyższy czas wyruszyć stąd.
Pół-Indjanin Joe wyprostował się, podszedł do jednego okna, do drugiego, rozglądając się badawczo na wszystkie strony. Naraz rzekł znowu:
— Kto mógł tu przynieść te narzędzia? Może są nagórze?
W chłopcach zamarł oddech. Mieczaniec wziął nóż w rękę, stał chwilę niezdecydowany i... nagle skierował się ku schodom. Chłopcom przyszła na myśl komórka, ale byli jak skamieniali ze strachu. Nie mogli się ruszyć. Skrzypiące kroki słychać było coraz wyżej, coraz bliżej — rozpaczliwa groza sytuacji wskrzesiła nagle obezwładnioną wolę właśnie mieli skoczyć do komórki — wtem rozległ się trzask zbutwiałych desek i mieszaniec znalazł