Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/267

Ta strona została przepisana.

Hucka, i rozpoczęła się warta. Godzinę przed północą zamknięto gospodę i pogaszono w niej światła (ostatnie w całej okolicy). Hiszpan nie pokazał się, uliczką nikt nie przechodził. Wszystko szło po myśli chłopców.
Grube ciemności pokrywały ziemię, panowała głęboka cisza, przerywana tylko od czasu do czasu echem odległych grzmotów.
Tomek wydobył latarnię, zapalił ją w beczce, osłonił szczelnie ręcznikiem i dwaj awanturnicy zbliżyli się chyłkiem ku gospodzie. Huck stanął na warcie, a Tomek zakradł się poomacku w ślepą uliczkę. Teraz rozpoczęło się denerwujące czekanie, które przytłaczało Hucka, jakby się nań góra zwaliła. Pragnął już nawet zobaczyć błysk latarki, bo chociaż byłoby mu to jako znak rozpoczęcia działania napędziło porządnego stracha, stanowiłoby jednak dowód, że Tomek żyje jeszcze.
Zdawało mu się, że całe godziny już upłynęły, odkąd się rozstał z Tomkiem. Może zemdlał? Może nie żyje? Może dostał ataku serca ze strachu i okropnego napięcia? Huck nie zdawał sobie sprawy, że w podnieceniu przysuwał się coraz bliżej do uliczki, przewidując najokropniejsze rzeczy i doznając ciągle wrażenia, że za chwilę nastąpi jakaś straszna katastrofa, która zniweczy jego zdolność oddychania. Coprawda nie było już prawie czego niweczyć, gdyż płuca jego zdobywały się co najwyżej na wdychanie powietrza naparstkami, a serce tak mu waliło w piersi, iż sądził, że umęczone na śmierć lada chwila musi stanąć. Nagle