Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/268

Ta strona została przepisana.

błysk latarni! — obok niego przemknął w szalonym pędzie Tomek.
— Uciekaj! — zawołał. — Jeśli ci życie miłe, uciekaj!
Wezwanie to niepotrzebnie było powtórzone, jeden raz zupełnieby wystarczyło. Między pierwszem a drugiem wezwaniem Huck już zmykał z chyżością co najmniej trzydziestu czy czterdziestu mil na godzinę. Pędzili bez wytchnienia jak dwa konie wyścigowe, aż wreszcie znaleźli się w szopie opuszczonej rzeźni, leżącej po przeciwnej stronie miasta. W chwili, gdy jej dopadli, rozpętała się burza i począł lać deszcz. Po długiej dopiero chwili Tomek odzyskał oddech i opowiedział:
— Huck, to coś okropnego. Wkładam klucz jeden, drugi, cichutko, jak tylko można, ale zgrzytają tak, iż myślałem, że się przewrócę ze strachu. Obracam w zamku, nie idzie. Nie wiedząc wprost co robię, kładę rękę na klamce, naciskam — i drzwi się otwierają! Nie były zamknięte! Wpadam do środka, ściągam ręcznik z latarki i... wszelki duch Pana Boga chwali...
— Co! Coś zobaczył, Tomku?
— Huck! Omal nie wpadłem w ręce pół-Indjaninowi Joemu!
— Niemożliwe!
— Tak. Leżał na podłodze z plasterem na oku, z rozłożonemi szeroko rękami i spał jak zabity.
— Na Bogal! co zrobiłeś? Czy się obudził?
— Ani drgnął. Pijany był pewnie. Porwałem co prędzej ręcznik i w nogi!