— Czy to bardzo głęboko w pieczarach? Zaledwie od trzech czy czterech dni wlokę się na nogach i dalej niż milę z pewnościąby mnie nie poniosły. Zdaje mi się przynajmniej, że nie.
— Zwykłą drogą jest przeszło pięć mil. Ale jest jeszcze inna, znacznie krótsza, o której prócz mnie nikt nie wie. Zawiozę cię tam łodzią. Wdół popłynie sama z prądem, a zpowrotem ja będę wiosłował. Nie będziesz potrzebował nawet palcem kiwnąć!
— Więc zgoda, Tomku, chodźmy jak najprędzej!
— Naturalnie. Musimy zabrać trochę chleba, mięsa, fajki, jeden lub dwa woreczki, dwie lub trzy linki od latawców i trochę tych nowomodnych figielków, które nazywają zapałkami. Mówię ci, bardzoby mi się przydały, gdy byłem w pieczarach!
Zaraz po południu „pożyczyli“ sobie chłopcy małą łódź od pewnego obywatela, którego chwilowo nie było przy niej, i wyruszyli. Gdy upłynęli już kilka mil od zatoki obok pieczar, Tomek wyjaśnił:
— Cały ten stromy brzeg od zatoki wdół aż dotąd jest na oko wszędzie jednakowy. Ani domów, ani drzew ściętych do spławu, same tylko zarośla. Ale widzisz tam wgórze jaśniejszą smugę, gdzie ziemia musiała się obsunąć? To jest mój znak. Teraz przybijemy do brzegu.
Wylądowali.
— Z miejsca, gdzie stoimy, mógłbyś kijem dosięgnąć otworu, którym wydostałem się na świat. Ciekaw jestem, czy go znajdziesz.
Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/318
Ta strona została przepisana.