i zacnego charakteru, o poważnym wyrazie twarzy. Sprawy duchowne i kościół były mu święte; między niemi a materjami świeckiemi istniał u niego zasadniczy rozdział, skutkiem czego i głos jego w szkółce niedzielnej przybierał bez jego wiedzy osobliwą intonację, której w dni powszednie zupełnie w nim nie było. Zaczął w te słowa:
— Teraz, moje dzieci, usiądźcie sobie prościutko i grzecznie, jak tylko potraficie, i skupcie na mnie całą uwagą przez jednę lub dwie minuty. Tak, doskonale. Tak powinni się zawsze zachowywać grzeczni chłopcy i grzeczne dziewczynki. Ale tam jedna dziewczynka wygląda oknem. Czy jej się zdaje, że widzi mnie gdzieś tam za oknem, może siedzącego na drzewie, skąd wygłaszam kazanie dla ptaszków? (Śmiech uznania.) Ach, dzieci, jaką radość sprawia memu sercu widok tych świeżych, niewinnych twarzyczek, zebranych w świętem miejscu, by uczyć się czynić dobrze i żyć cnotliwie!
I tak dalej i tak dalej. Nie trzeba tu powtarzać dalszego ciągu mowy. Była ona wygłoszona stylem, który się nigdy nie zmienia — znamy go więc wszyscy bardzo dobrze.
Ostatnia część mowy została zmącona podjęciem na nowo przez niektórych niegrzecznych chłopców nieprzyjacielskich kroków i innych ulubionych rozrywek; fale szeptów zataczały coraz szersze kręgi, podmywając wreszcie stopy takich odosobnionych i niewzruszonych skał, jak Sid i Mary. Ale oto, gdy głos pana Waltersa zaczął się zniżać ku zakończeniu, ucichły nagle wszystkie szmery i koniec kazania został przyjęty z niemą wdzięcznością.
Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/50
Ta strona została przepisana.