dykolwiek i gdziekolwiek mu się podobało i siedział tam, póki miał ochotę. Nikt nie bronił mu bić się. Nikt go nie zaganiał do spania. Na wiosnę zawsze pierwszy wychodził boso, a jesienią ostatni wdziewał buty. Nie potrzebował się myć, nosić czystej bielizny i — umiał cudownie kląć. Słowem, chłopiec ten miał wszystko, co może życiu nadać wartość. Taki przynajmniej był pogląd wszystkich udręczonych, jęczących w twardem jarzmie niewoli chłopców w mieścinie St. Petersburg.
Tomek pozdrowił tego romantycznego włóczęgę:
— Jak się masz, Huckleberry!
— Jak się masz! Co słychać?
— Co tu niesiesz?
— Zdechłego kota.
— Pokaż, Huck! O jej, ale zdechły zupełnie. Skąd go masz?
— Kupiłem od jednego chłopca.
— Coś dał za niego?
— Niebieską karteczkę i pęcherz z rzeźni.
— A skąd miałeś karteczkę?
— Przed dwoma tygodniami kupiłem od Bena Rogersa. Dałem mu za nią kij.
— A do czego może być zdechły kot?
— Do czego? Do usuwania brodawek.
— Doprawdy? Co ty mówisz? Ja znam coś lepszego na to.
— Ręczę, że nie. A co to takiego?
— Woda ze zbutwiałego drzewa.
— Woda ze zbutwiałego drzewa? Za taki środek nie dałbym grosza!
Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/73
Ta strona została przepisana.