Dawniéj, byłoby to nieochybnie awanturę wywołało, dziś tak się jakoś stał potulnym Filipowicz, iż oczy spuszczał — milczał... Czerwienił się tylko, bladł, czasem drżał jakby go dreszcze przebiegały — i uśmiechał się szydersko do panny Agaty.
— Wie pani, że bardzo, bardzo wesoło tu — szeptał.
Pisarzówna nie odpowiadała.
Panna Tekla, która kiedy niekiedy okiem rzucała na Filipowicza, — zdawała się nieco przelęknioną tym jego spokojem udanym.
Nie jadł nic, nie pił nawet, chleb kruszył w rękach, a wykrzywienie ust miało w sobie coś przykrego i świadczącego o wielkiéj boleści.
Jedna pułkownikowa, któréj oka wiele rzeczy uchodziło nic z tego wszystkiego nie widziała, i martwiło ją to tylko, że Filipowicz nic do swojego smaku znaléźć nie mógł.
Panicze więcéj pili niż jedli. Montresor łamaną polszczyzną zabawiał podkomorzego, który silił się niemniéj pogruchotaną francuszczyzną mu odpowiadać. Oba starając się sobie dogodzić wysilali się na rozmowę, która paniczów do szalonego pobudzała śmiechu.
Skończył się obiad nareszcie, a gdy wstawać przyszło, panna Agata zauważyła iż Filipowicz musiał się o stół oprzéć i na nogi stanąwszy, zachwiał się nieco. Jednakże choć blady i pomięszany odprowadził pisarzównę do bawialnego pokoju. Tu skinął zdala na podkomorzego.
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/130
Ta strona została skorygowana.