— Być może, być może, uśmiechnął się Filipowicz — przywiduje mi się, że to są trutnie, że pani jesteś ślepa, że swych prawdziwych przyjaciół nie chcesz znać i odpędzasz ich. Przywiduje mi się, że pani tego możesz później żałować.
Mocno wzruszony sięgnął ręką po dłoń panny Tekli, która mu jéj nie dała i nagle zmieniając głos, dodał.
— Bądź pani łaskawszą dla wiernego sługi swojego. Jeszcze się wszystko naprawić może. Ja pannę pułkownikównę kocham szczerze. Daj tym paniczom odprawę — daj mi słowo... skończmy... błagam...
Ta napaść rozgniewała tylko pannę Teklę.
— Cóż to się panu roi? że ja dla jego fantazyi ludzi będę z domu rozpędzać! Przecież słowaśmy sobie nie dali... a ja jeszcze jestem wolna.
— Pani jesteś wolna — rzekł odstępując Filipowicz — najzupełniéj. Nie pretenduję do niczego. Zatem co? odprawa?
Pułkownikówna jeszcze była nadąsana.
— Bierz pan to sobie jako chcesz! — rzekła. — Jeśli się panu czekać sprzykrzyło.
Filipowicz chwiał się na nogach tak iż za krzesło musiał się chwycić, nieodpowiedział nic, a że właśnie na tém krześle spostrzegł czapkę swoją, sięgnął po nią i z uśmiechem na ustach skłonił się, poszedł potém do gospodyni żegnać się, z kolei do pisarzowéj, naostatek do panny Agaty i nie
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/132
Ta strona została skorygowana.