myślał, że nie z pełna rozumu, szaleniec jest, któregoby w kuratelę wziąć potrzeba.
Z działu po rodzicach oba znaczny wzięli majątek, lecz starszemu testamentem ojca przeznaczone dobra i kapitały lepiéj go daleko wyposażyły.
Horodniczy czuł się pokrzywdzonym, a że brata posądzał, iż o to zabiegał — mówić z nim w początku niechciał.
Przyjaciele i powinowaci jakoś ich pogodzili. Uściskali się, ucałowali, zapili, a nazajutrz rano po trzeźwemu skłócili się tak, iż horodniczy odjechał poprzysięgając, że póki żyw z bratem mówić nie będzie. I tę zwadę po półroczném jéj trwaniu zagodzono — ale łatana przyjaźń a garnek drutowany nie wiele warte. Iwanowscy odtąd byli niby w zgodzie, a do pierwszego spotkania, byle się zeszli, jedli się natychmiast.
Cokolwiek jeden zrobił, drugi ośmiewał, tłómaczył, potępiał. Horodniczy przez lat kilka, widząc życie starszego prorokował mu, że się nigdy nie ożeni, a sobie że po nim dobra zagarnie. Tymczasem ów z zimną rybią krwią Iwanowski, zobaczywszy pułkownikównę rozgorzał i głowę stracił.
Dość tego było horodniczemu, ażeby na Borkowską rzucić anethema i stanąć w rzędzie jéj najzajadlejszych nieprzyjaciół. Nazywał pannę bałamutką, zalotnicą, intrygantką i zaklinał się, że wszelkich środków użyje aby brata szaloną pałkę ocalić.
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/139
Ta strona została skorygowana.