— Co to... to, pan horodniczy, na święty stan kapłański, takie kalumnie?... Co to to?
Marcin śmiał się po swojemu.
— Księżuniu nie pérz się, nie gniewaj — odparł, są księża i księżyska. Tyś kuzynku, także nie święty.
Osobista przymówka jak piorunem raziła biednego Kleta, któremu grabki i nóż z rąk wypadły. Usta mu zbladły, zaczęły trząść, ręce podniósł. Marcin za nie pochwycił.
— Dość — rzekł — żarty były... daj pokój ochłoń.
Jan się ujął za domownika.
— Niegodziło się.
Osmólski nie widząc sposobu lepszego, zagadał o czém inném.
— Żywult ma już, przyrzeczenie — rzekł — że sprawę jego Radziwiłłowie w ręce wezmą.
— I wojna będzie — śmiał się Marcin. Gynekomachia... zabawne... księżna przeciw pułkownikowéj! Koniec łatwo odgadnąć bo Borkowskiéj z Radziwiłłową a jeszcze Zawiszanką rodem, mierzyć się — to tak jak z przeorem Dominikańskim braciszkowi wojować...
— Tandem — rzekł Osmólski — widłami pisano Panna Tekla bardzo piękna — niech do deputatów pojedzie, zmollifikuje ich serca. Jan słuchał, nie mówił nic już. O tém i owém przegadano do obiadu, na którym młodszy pozostał. Gospodarz w lepszym był humorze, ksiądz Klet sam do siebie mruczał i niezmiernie był na Marcina gniew-
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/150
Ta strona została skorygowana.