— Masz gości, panie bracie? — zapytał.
— A juści! — zawołał Szumejko. — Musisz czuć, że odemnie wino słychać, toć chybabym chłopem był, żebym miał pić je sam jeden.
— Któż u was?
— Nie zrobi ci wstydu żaden z moich gości — zaśmiał się dzierżawca. — Chodź.
I wciągnął p. Marcina do jadalni, w któréj czterech młodzieniaszków na żywéj rozmowie u stołu już opróżnionego, z butelkami siedziało.
Spostrzegł Iwanowski starostę z rumieńcem na twarzy dopijającego toast jakiś dziękczynny. Sapiehy nie było.
— Dobra nasza — odezwał się w duchu. — Chłopiec nie zdezerterował, wesół jest, przystęp będzie łatwy. Czterma literami dam się nazwać, jeżeli mi się nie uda.
I horodniczy zatarłszy czuprynę, siadł zaraz naganiać kieliszkami, tych co go wyprzedzili.
Wiadomy to zwyczaj, że gość, który się przypóźnił, nim z innemi dopuszczony został do konfraternii, musiał się dać na równi z niemi podpoić. Pan Marcin głowę miał tęgą i nie uląkł się kilku lampek. Z oka nie spuszczał starosty, który gadał głośno, i był w bardzo dobrém usposobieniu.
Począł się doń przysiadać i przymilać.
Przy kieliszkach znajomość zawsze łatwa, spoufalenie prędkie, a młody Ogiński i po trzeźwemu był poufały a gaduła ze wszystkiemi, nic w sobie nigdy utrzymać nie umiejąc.
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/153
Ta strona została skorygowana.