miany przybierającemi wyraz melancholiczny, innym mężczyznom niezwyczajny — wyglądał jak laleczka w atłasie wyszywanym złotem, w koronkach u pięści, w kamizoli kwiecistéj, i kołnierzu bogatym koronkowym. Rączki miał białe, a pierścienie bardzo piękne...
Dostało mu się miejsce przy pułkownikównie, do któréj się garnął jak ćma do świecy... a ona téż uśmiechała się wdzięcznie, ale i innym nie skąpiła wejrzeń i uśmieszków.
Co chwila do niéj ktoś się obracał, zagadywał, odpowiadała niezmięszana, przytomnie, wesoło... a każde jéj słówko jak strzała więzło w czyjemś sercu.
Humory by były pewnie przedziwne, bo już przy śniadaniu się na wesoły ton nastrojono, ale ta przeklęta zazdrość grać zaczęła we wszystkich i truła biesiadę.
Ilu ich tam było, gdyby im zajrzał w serca ze świecą, — okazałoby się iż wszyscy wrogami się sobie stali... Zazdrościł jeden drugiemu sąsiedztwa, stołka naprzeciw, wejrzenia, uśmiechu, widoku, cóż dopiero dobrego słowa?
Łopaciński z Sołłohubem, Sołłohub z Sapiehą najlepsi przyjaciele — teraz jak wilcy na siebie spoglądali i byliby się zamiast sztukamięsy pozjadali.
Trzeba było patrzéć na twarze ich, na brwi jak się marszczyły, na nosy jak się rozdymały, na oczy jakiemi do siebie strzelali, a posłuchać jak
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/33
Ta strona została skorygowana.