Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/40

Ta strona została skorygowana.

ki miał wydęte niemi tak, że mu było ciężko słowo wyrzec — patrzajże, panie Jakóbie, czy to nie komedya bezpłatna... Poszaleli bo wszyscy. Oczy powywracane na pułkownikównę jak do cudownego obrazu się modlą. Co u kata! przecież jednego wybrać musi, a żadnego z naszych szaraczków nie wybierze. Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło! Najgorzéj mi żal mojego pana brata, bo i ten zaszłapał co się zowie, a największy śmiech z tego biedaka Leńkiewicza, że i jemu się coś śni...
Leńkiewicz, który miał słuch doskonały, pochwycił to, zaczerwienił się aż mu plamy od ospy wystąpiły jeszcze wyraźniéj na twarz i odezwał się z furyą.
— Pilnuj asindziéj swojego brata i swojego nosa, a nad Leńkiewiczem się nie użalaj. Nie prosił on nikogo o litość i niepotrzebuje jéj...
Zwrócił się Horodniczy Iwanowski ku niemu.
— Niebierzcie bo znowu tak gorąco, panie bracie — rzekł — niepierwsiście ani ostatni coście głowę dla panny Tekli stracili. A tego się niewyprzecie żeście ją postradali.
— Albo to się ja myślę wypierać? — huknął Leńkiewicz — czy to się ja wstydzę? Takim dobry jak i drudzy.
— Pewnie, na sejmiku, waści głos a Sapieżyński równo ważą przy wotach, rzekł Horodniczy — ale u panny, żebyś miał jakąkolwiek nadzieję na wyprzódki idąc z Sapiehą i Sołłohubem... prześcignąć ich... no...