ciągle, gębę miał zapchaną i tylko oczy wyłupiwszy, udawał że słucha z attencyą wielką.
— Patrzaj asindziéj na tego nieszczęśliwego Filipowicza, — ciągnął daléj Iwanowski. Temu się téż śni, że on tu innych zakasuje, i coby miał myśléć się leczyć to do reszty sobie zdrowie zdezoluje temi gorącemi amorami. Taż to człek w gorączce... jak wściekły... Piękna fortuna, panien dosyć, coby miał się ożenić i Pana Boga chwaląc szczęścia używać, on tu pretenduje niemożliwego.
Wtem siedzący obok Horodniczego Szyszko deputat, w bok go potrącił.
— Mówią, że panna ma afekt dla Filipowicza — szepnął.
— Gdzie? dla kogo? ani dla niego, ani dla żadnego — ofuknął Iwanowski. — Trzebaż świat i ludzi znać! Co to gadać! Pannie i matce chce się krescytywy... chce się państwa... Ja w tém nic złego niewidzę. Albo to taka uroda nie warta i mitry i milionów! Miałbym je za... żeby się nie starały profitować z tego co Bóg dał.
— Filipowicz co się zowie majętny człek — wykrztusił łykając pieczeń Burdziłł.
— Wszystko to nie Sapieha, ani Massalski — podchwycił Horodniczy. — Lepsze pańskie ostatki, niż szlacheckie dostatki. Co to gadać! (Horodniczy często powtarzał ten frazes). Darmo się chłopiec zmarnuje... a szkoda.
Szyszka, z cicha pęk, niepozorny sobie szaraczek, ale przebiegły — począł z cicha...
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/42
Ta strona została skorygowana.