mentów, ale mało co go znając, i niemając z nim żadnéj konfidencyi, pojąć nie mógł za co się do niego czepiał.
Kieliszki wypróżnione a głowy nadto pełne, usprawiedliwiały zresztą obejście się niezwykłe. Przecisnąwszy się przez służbę, z podsienia wystąpili do ogrodu, który przed dworem nie okryty był drzewami, bo szpalery się daléj zaczynały. Wojewodzic nie bardzo życząc sobie iść daléj, stanął. Mogli tu być widziani ze dworu, ale rozmowy podsłuchać nikt nie zdołał. Sapieże, który Filipowicza rozdrażnienie z twarzy czytał, właśnie to było na rękę. Zatrzymał się więc pomiędzy kwaterami agrestu i porzeczek, grzecznie zapytując.
— Czém panu służyć mogę?
Filipowicz przez długie tłumienie w sobie pasyi tak był wzburzony, iż ciężko mu przemówić było. Zakaszlał się naprzód i chustki musiał dobyć aby stłumić wybuch ten. Gdy ją odjął Sapieha z przestrachem prawie krew ujrzał na niéj, którą Filipowicz ukrył co najrychléj.
— Panie wojewodzicu — począł oczyma go przeszywając zapalczywy szlachcic. — Być może, iż dworskich manier nie znam i znajdę się po prostu. Jestem szlachcic, a francuskiego obyczaju nie uczono mnie. Otwarcie więc panu powiem, że pannę pułkownikównę Borkowską kocham, że się o nią jawnie staram, i że się chcę żenić.
— Wszelako, gdyby się jéj partya świetniejsza
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/49
Ta strona została skorygowana.