Filipowicz buchnął.
— Tém prawem, że pannę kocham, i żenić się chcę!! tém!
— Ale panna wolna przecież — odparł Sapieha z uśmiechem — a nikomu nie może być wzbronionem chciéć się jéj podobać i być dla niéj grzecznym?
— A! a! to pan wojewodzic nazywasz grzecznością? — począł Filipowicz z gwałtownemi ruchami nacierając na niego. — Aleś pan koperczaki stroił, ręce chwytał i całował, nie dał jéj do nikogo słowa rzec. Sto osób na to patrzało i komentowało!!
— Gdybyś pan był bratem, opiekunem, krewnym — rzekł Sapieha zimno — wystąpienie pańskie, choć niegrzeczne, byłoby wytłómaczone; ale... daruj, ja na pytanie jego odpowiadać więcéj nie widzę obowiązku.
Filipowicz zdaje się, że tylko czekał powodu do przyczepki.
— Cóż to? cóż? wszyscyśmy przecie równi. Ja tu magnateryi nie znam żadnéj. Szlachcic od senatorskiego dziecka niewart już odpowiedzi?!... Ho! ho!
— Za pozwoleniem — uśmiechając się, ale z pewną dumą począł Sapieha. — Równości nie przeczę. Zrodziłem się przecie w téj rzeczypospolitéj i znam jéj prawa. W téj chwili jednak równi nie jesteśmy, bo ja mam zimną krew a asindziéj jesteś w gorączce...
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/51
Ta strona została skorygowana.