skliwie, a że w pokojach gorąco było i inni téż do ogrodu poschodzili. A historya jakiegoś zadraśnienia już się rozeszła, obstąpili biedaka, aby go do wojewodzica nie dopuścić.
Ten przez punkt honoru, aby się nie zdawało, że się dał ustraszyć, przebojem wprost poszedł do panny. Nie łatwa to jednak rzecz była do niéj się dostać... Sapieha, Sołłohub, Łopaciński, zdala nieszczęśliwy Leńkiewicz, innych kilkunastu kołem ją obejmowali. Jeden drugiego odpychał i głuszył, usiłując na siebie zwrócić uwagę. Iwanowski jeden z najgorętszych w ferworze wielkim na cały głos się oświadczał z wiekuistym afektem.
Panna śmiała się tak z niego jak z innych, wszystkim grzecznie a dumno trochę odpowiadając, niezrażając nikogo.
Piękną była w istocie tak, iż wśród tego tłumu jakby z innego świata zjawisko — promieniejące, — gasiła, zaciemniała sobą. Twarzyczka jéj od rozmowy, od zmęczenia obiadem rumieniła się więcéj niż zwykle, oczy życiem tryskały.
— Bóztwo! — dawały się słyszéć szeptania.
— Anioł!
— Wenus piękniejszą nie była!
— Adorować! — wołali drudzy.
Sapieha mimo największego starania aby się do niéj docisnąć uwiązł na drodze.
Panna zdala nań patrząc uśmiechała się — lecz tymczasem innym musiała odpowiadać i płacić za
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/55
Ta strona została skorygowana.