Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/8

Ta strona została skorygowana.

W istocie było w tém coś, czarodziejskiego...
Wczoraj jeszcze nocą marzło i wiatr smagał z północy, dobrze otulone pod zacisznemi płotami młode pokrzywy, które na złość chłodom z ziemi się wydobyły, ledwie się żywe utrzymać mogły; wczoraj jeszcze po zakątach brudny śnieg leżał — nazajutrz weszło jakby inne słońce, powiał ciepły wiaterek południowy — jakieś drgnienie życia przeleciało atmosferą i — jakby na dany znak — ruszyło się co tylko żyć miało...
Z gorączkowym pośpiechem z pod żółtego kożucha zeschłych liści, poczęły się dobywać zielone kiełki i rozwijać cudownie. Pąki na drzewach ponabrzmiewały z dnia na dzień, niektóre zrzuciły z siebie zaraz świecącą łupinę, która je okrywała zabezpieczając od chłodu... Śniegi zmieniły się w kałużki, które ziemia chciwie wypiła. Na niebie sine i szare chmury pozłociły się i zarumieniły z radości, lazur przejrzał przez nie czysty, i do ziemi zawołał a ku-ku! Ptaszki, które gdzieś siedziały nieme i nastrzępione po kątach puściły się w powietrze ze śpiewem... Drugiego dnia ciepły dészcz przyszedł staréj matusi obmyć pomarszczone lice, aby odżyło i odmłodniało...
Spóźniona wiochna krzątała się około swojego gospodarstwa, jak młoda gosposia co zaśpi trochę i obudzi się zapóźno...
Gdzie wczoraj było płowo, zrobiło się wnet zielono, na błotach już żółtym łotociom główki się złociły...