czwórkę siwych koni Filipowicza, i zarumieniła się...
Z ubrania sług, z ekwipażu, naostatek i z tego, że Filipowicz nie sam przybywał, ale wiózł z sobą podkomorzego Zarębę — o czém dziewczyna nadbiegająca doniosła — domyślać się było można uroczystszych niż zwykle jakichś odwiedzin.
Pułkownikowa się ulękła.
— A, Boże miłosierny — zawołała patrząc na córkę. — Aby tylko Filipowicz nie chciał się oświadczyć, co my tu poczniemy.
Panna Tekla stała zadumana i zmięszana nieco.
— Jak tam sobie mama chce — rzekła półgłosem — ale, proszę pamiętać, że jabym go tak zupełnie zrażać i odprawiać nie chciała.
I niedając matce odpowiedzieć dodała.
— Filipowicz... ja go dosyć lubię, i nic mu zarzucić nie można.
Pułkownikowa przypadła ściskać córkę.
— Serce moje, nie mów mi o nim — poczęła żywo. — To nie partya dla ciebie. Majątek ma... ale przecież nie pański, a szczęścia z nim nie będzie... Ja go niechcę.
I mówić już sobie o tém nie dała pułkownikowa. Panna Tekla, chociaż widoczném było, że słabość miała dla Filipowicza, który ze wszystkich jéj adoratorów najzapalczywiéj może się w niéj kochał i był najnatarczywszym — uległa matce po pewnym namyśle i — puściła ją samą do przyjęcia gości, odszedłszy do swego pokoju.
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/88
Ta strona została skorygowana.