Pani Borkowska zastała podkomorzego wystrojonego jak na festyn, z miną uroczystą, a Filipowicza bladego, wzruszonego, rzucającego oczyma namiętnie. Ledwie się przywitali, gdy podkomorzy już z przygotowaną wystąpił oracyą. Była ona wedle wszelkich form i obyczaju wieku skoncypowaną, długą, nudną, przesadzoną, a choć dla kobiecych uszu przeznaczona, naszpikowana łaciną. Drżąc i bledniejąc wysłuchała jéj wdowa... Wybełkotała coś z podziękowaniem, zalała się łzami, prosiła siedziéć, nierychło znowu zdobyła się na słowo — i ostatecznie oświadczyła, że córki tak młodo za mąż wydawać nie myśli, że inklinacyi jéj czekać chce — że czasowi to zostawić potrzeba.
Filipowicz, który słuchał rozgorączkowany, padł na kolana wołając, iż tu szło o jego życie; całował nogi pułkownikowéj, która przestraszona musiała wycofać się z zupełnéj rekuzy, odwołując do córki, i znowu chcąc odroczyć.
Podkomorzy nalegał.
Scena się przedłużyła tak, iż panna Tekla sądząc, że jéj czas zjawić się było — nadeszła na lament i błagania Filipowicza.
Zobaczywszy ją, przypadł rozkochany do niéj z nowemi zaklęciami i poklękiwaniem.
Pułkownikówna znalazła się daleko lepiéj niż się matka spodziewała, z wielkim taktem — ani odmawiając, ni przyjmując, za afekt dziękując, a żądając wytrwałości od kawalera i próby czasu.
Wejrzenia jéj łagodziły co ten wyrok miał
Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/89
Ta strona została skorygowana.