Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/10

Ta strona została skorygowana.

rannie do góry zakręconym, z fantazyą wielką w ruchach, ręką na szabli, wysoką czapką białą na bakier włożoną, twarzy pięknéj, ale tak zarumienionéj, iż go posądzić było można o niedawno spożyte i suto oblane śniadanie. Wargi mu różowo połyskiwały, uśmiechając się.
Suknie na nim świeże, uszyte starannie, wytworne, dobrane barwami dobrze, zmięte już były i potargane. Szedł krokami mierzonemi, jakby polskiego wiódł środkiem rynku, powoli, rozglądając się, — a z drogi znajomi i nieznajomi ustępowali mu, żydzi zaś i chłopi czapki zdejmowali, tak w nim pana znać było.
Co zaś jeszcze państwo jego potwierdzać się zdawało, to że garść ludzi mniéj pozornych, wyglądając na dwór otaczała go, i ciągnęła widocznie pod jego komendą.
Była to wszakże zbierana drużyna, nędznie odziana, w sukniach zleżałych i wypłowiałych, widocznie z kufrów wyjętych niedawno. Niektórzy szare tylko mieli opończe nakształt mieszczańskich ze staroświeckiemi wysokiemi kołnierzami, ale wszyscy szable na rapciach u boku, różnego pochodzenia, wieku i kształtu. Twarze tych ichmościów pod względem charakterystyki nic do życzenia nie pozostawiały. Napiętnowane wyraziście, pofałdowane ostro, z policzki wystającemi, z brwiami i wąsami najeżonemi — śmiały się, srożyły, marszczyły posłuszne komendzie przodownika.