Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/156

Ta strona została skorygowana.

Wiązance téj, odciętéj od łodyg na których rosła, zabrakło sztucznego posiłku, wyschła woda, wyczerpały się siły do życia, chęć do niego. Ale jedne już były zeschłe; w drugich jeszcze resztki zieleni zdradzały powolniejsze konanie, inne były zwiędłe, omdlałe, uśpione. Każda z tych wątłych istot miała inny zapas żywota, inne warunki jego, innego czegoś potrzebowała. Rzucone razem, na wspólną związane dolę — cierpiały każda inaczéj. Te które miały najwięcéj barw i najwięcéj pragnień — zeschły najpierwsze — najnędzniejsze konały powoli.
Pannie Tekli wszystko na widok wiązanki przychodziło na myśl — i powiedziała sobie, że — bądź co bądź — ona by odcięta od życia, włożona w to naczynie szklanne, klasztorne, takie świecące i taką barwą śliczną i złoceniem ozdobne — umarła.
Bóg, którego kochała wydał się tu jéj okrutnym dla swego stworzenia; pomyślała nawet bluźnierczo, że był bezsilnym, gdy dzieci swych szczęśliwemi inaczéj uczynić nie mógł, jak zamykając je do klatki.
Samotność po tym boju do którego była nawykła, wydała się jéj duszącą — nieznośną. Myśl biegła po za mury ciekawa tego co się tam działo. Tryumf Horodniczego ją pobudzał do gniewu. Gdzie była sprawiedliwość? jak mógł Bóg patrzéć na to i znosić ten zamęt i nieprawości bezkarne?
Upokorzyć się niechciała, ani do żadnéj własnéj