kochania. Z tych wszystkich co się rozpierzchli, znikli, pouchodzili niewierni, poumierali nieszczęśliwi pozostał on — jeden. Ironia losu, jeden on, którego się niemal wstydziła, z którego inni i ona sama się wyśmiewała!
Było coś strasznego w tém urągowisku doli, która jéj narzucała, jéj najpiękniejszéj, królowéj, ubóstwianéj, — takiego napiętnowanego odrzutka.
Leńkiewicz był straszliwie brzydki, był ubogi, wśród tych świetnych konkurentów pułkownikównéj, nigdy nawet jawnie wystąpić nie śmiał, ale wiedziała dobrze, że to był niewolnik jéj zaprzedany, który dać mógł za nią życie.
Wstyd jéj było zejść na niego, lecz — pozostał jéj jeden... Czuła się nieszczęśliwą.
Wieczorem gdy pozostała samą, ona, co niepłakała nigdy prawie, uczuła łez potrzebę, zaczęła je lać po cichu. A były to łzy na pół boleści nad sobą, pół gniewu na ludzi.
Cisza nocna klasztoru napełniła ją strachem. Wśród ciemności wszystkie dziwne obrazy, które oglądała we dnie, snuły się jéj przed oczyma, na ich tle promieniejące jakiemś światłem straszném. Usnęła nieprędko, a gdy po twardem uśpieniu obudziła się, promyk wesoły słońca zaglądał do zakratowanego okienka i ptaszęta z szyderską wesołością dzikich dzieci lasu, szczebiotały trzpiotowato.
Panna Tekla poszła do chóru na mszę z zakonnicami, pomodliła się machinalnie, ale myślała
Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/158
Ta strona została skorygowana.