W dworku zajmowanym przez pułkownikowę już nawet postradano nadzieję przyciągnięcia gości, wieczerzę zgotowano dla kilku osób, stół był dla swoich nakryty... świec w większéj izbie nie zapalono. Szczyt, Iwanowski, a późniéj Leńkiewicz składali całe kółko ciche i smutne.
Deputat mozyrski nieugięty, choć niewiele się spodziewał z tego co czynił, do ostatniéj chwili niezaniedbał niczego, cokolwiek na stronę pułkownikowéj mogło nawrócić. Gardłował, naprzykrzał się, chodził, wieczorem samego nawet Turczynowicza złapał i temu verba veritatis wypalił.
Pułkownikówna najmniejszéj nie miała nadziei, ale nieokazywała aby ją wielka strata zbyt obchodzić miała. Iwanowski ledwie panu Bogu nie dziękował za klęskę tę, bo ona widocznie serce panny uczyniła czulszém i zbliżyła ją do niego.
Zmiana w obejściu się jéj z nim była widoczna.
Na chwilę wpadł w czasie wieczerzy pan Suseł z papierami pod pachą, z czupryną potarganą, niezmiernie zaprzątnięty, spieszący się, zafrasowany, aby raz jeszcze potokiem słów bez ładu, narzekaniem, opowiadaniem o nadludzkich staraniach jakie czynił, zawczasu winę z siebie zrzucić i przygotować do ciosu już przewidzianego.
Miał jeszcze nadzieję jakiegoś klina wbić przeciwnikom, o którym jaśniéj nie chciał mówić. Wypił kieliszek wina, pułkownikowę w rękę pocałował, zapewnił, że jutro w głosie swym o pomstę do Boga wołać będzie... i poszedł.
Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/65
Ta strona została skorygowana.