Księżna się uspokoiła. A że na zajęciach czynnéj bardzo pani nie zbywało nigdy, trochę zapomniała o sprawie, którą sobie wyrzucała.
Upłynęło tak kilka tygodni i mowa już była o wyjeździe z Nowogródka, gdy jednego dnia w południe we wszystkie dzwony, u fary, u dominikanów, u dominikanek, u franciszkanów bić zaczęto.
Łatwo rozeznać było w tych rozkołysanych dzwonach, że zwiastowały śmierć czyjąś, i że sute podzwonne poruszało niemi. Niepokój dziwny ogarnął wojewodzinę.
Kleckę, która siedziała przy niéj, posłała się dowiedziéć, pokim tak dzwoniono. Panna po chwili wróciła milcząca i odpowiedziała, że niewiadomo.
Tymczasem dzwony biły a biły, tak niespokojnie drażniąco, jękliwie, przykro jakoś, że księżna powtóre kazała się dowiedzieć koniecznie — po kim dzwoniono.
Klecka powtórnie wróciła, trochę zarumieniona, i wybąknęła, że chłopiec nie wrócił, że podobno zakonnik jakiś umarł.
Wojewodzina rozgniewała się trochę, utrzymując, że po zakonnikach tak nie dzwonią, że ktoś być musiał znaczny.
A dzwony, na których umilknięcie rachowała panna Klecka, biły a biły żałobliwe swe Requiem.
— Ale żeby téż nikt się niemógł pójść dowie-
Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/76
Ta strona została skorygowana.