Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/88

Ta strona została skorygowana.

miał i oświecać. Chociaż blask od komina padał nierówny i więcéj cieniów rzucał, niż dozwalał rozpoznać twarze, horodniczy na pierwszy rzut oka poznał u ognia stojącego brata, pana Jana. Grzał się wpatrzony w ognisko, i nie zważał na wchodzącego. Iwanowski zrazu chciał się cofnąć i bodaj pójść nocować na bryczkę, byle się o brata nieotrzeć bo mu na widok jego z gniewu krew do głowy buchnęła — ale skryć się przed nim było trudno, sami ludzie by zdradzili, a horodniczy nie chciał okazać się tchórzem.
Postąpił więc od progu ciżbę przebijając śmiało, i ku kominkowi się przybliżył. Jan niespostrzegł go jeszcze i dopiero podniósłszy głowę to widmo ujrzał przed sobą. Chwilkę się zaledwie namyśliwszy, parę kroków się cofnął, odszedł w bok i oczy odwrócił.
Marcin widząc, że tamten go ani wita, ani chce znać, stał się zuchwalszym. Może gdyby Jan go pozdrowił, byłby go zbył milczeniem, lecz gdy on milczał, postanowił go zaczepić. Jan był w usposobieniu jakiemś smutném i unikał zetknięcia się. Jakiś czas stali tak w pobliżu, niepewni co poczną.
Przemokły Marcin krzyknął aby mu wódki podano. W głosie jego brzmiała ochota do zwady, ale Jan bokiem stanąwszy cale go widziéć nie chciał.
Żyd pospieszył z buteleczką szabasówki, chlebem i solą na talerzyku. Marcin począł z nim rozmowę podnosząc głos, który wrzał jakimś