Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/91

Ta strona została skorygowana.

Przeciwnicy oczyma się strasznemi mierzyli kipiąc z gniewu. W karczmie która szumiała naraz się zrobiło cicho jak mak siał i wszyscy cisnąć się zaczęli ku Iwanowskim.
— Co ty mi tu będziesz nauki dawał? — zawrzał horodniczy, miotając się próżno przeciwko Wierzejce.
— Hm — rzekł zimno szlachcic — kiedy asindziej rozumu swego nie masz, to cię go nauczyć trzeba. Ja niedopuszczę krzywdy pana Jana, ani bójki w karczmie między braćmi.
— Sameś słyszał — podchwycił Jan, któremu pot na czoło występował — niezaczepiałem go, znać niechcę. Włazi mi w drogę. Nieradbym własnéj krwi przelewać, ale anioł by nie strzymał.
— I gdybym aniołem był téż, nie strzymałbym ignominii — zaryczał Marcin — sromu, fiksacyi takiéj jak twoja...
— A tyś to opiekun mój czy co?
— Bratem mnie twym Pan Bóg pokarał... nie dam ci w kałużę wleźć.
Jan się począł śmiać szydersko.
— Ciekawym co mi zrobisz? ty?
— Nie dam ci się z paniczowską miłośnicą żenić — wołał rzucając się, ciągle przytrzymywany przez Wierzejkę, Marcin. — Nie dam! nie dam! srom! hańba! po Sapiehach i Ogińskich, po nie wiem ilu... panią duszkę brać!...
Jan słysząc to szabli dobył i rzucił się — ale Wierzejko już miał swoją gotową i wytrącił mu ją, razem Marcina sobą odpychając.