Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/93

Ta strona została skorygowana.

— Dawaj, dawaj, zobaczymy kto weźmie — zamruczał.
Widać jednak było z tonu tych słów i postawy horodniczego, iż oświadczenie Jana dotknęło go mocno. Zgrzytał zębami, niewyraźnie coś krztusząc.
Wierzejko w pośrodku na straży stał, niespuszczając ich z oka. Żydzi, wieśniacy co było ludu w gospodzie, choć nierozumieli o co szło, końca tego zajścia czekali.
Jan ciągle szablę trzymając w ręku, stołek sobie podać kazał i usiadł naprzeciw ognia. Marcin spoglądał ku niemu, ale się już nie odzywał.
Nagle zerwał się z ławy i począł iść ku drzwiom z izby prowadzącym do szopy, otworzył je i wściekle na chłopca krzyczéć począł, aby konie zaprzęgał.
Ustępował z placu niemogąc inaczéj.
Ponieważ na konie czekać było potrzeba, wrócił do izby i już nie do brata ale sam do siebie pokrzykiwał.
— Będziesz ty mnie znał jeszcze!... ty i twoja godna bohdanka. Zaprę ja wam drogę do ołtarza, i prędzéj gardło stracę niż ślub dopuszczę.
Jan śmiał się urągając.
Powtarzane te pogróżki trwały jeszcze póty, póki żydek z latarką nie dał znać, że konie były gotowe. Marcin pięść podniósł w stronę brata — i wykrzykując wybiegł za drzwi.
Dopiero Wierzejko odetchnął, i skinął na chło-