pa, który szablę Marcina trzymał pod połą aby mu ją dał do bryczki. Jan siedział nieruchomy na stołku długo.
Po wyjeździe horodniczego uspokoiło się w gospodzie i szeptać tylko poczęto różnie rzecz sobie tłómacząc.
Wierzejko wódki sobie podać kazał.
— Utrapiony człek z tego horodniczego — odezwał się do milczącego Jana — dobrze żem się ja tu znalazł, aby krwi nie dopuścić.
Jan głową skinął.
— Prawdaż to, że się wy żenicie z pułkownikówną?
— Gdy Bóg da matka wyzdrowieje — odparł Jan. — Groźb jego się nie boję... ani jego samego.
— A cóż on wam zrobić może, aby ślubu nie dopuścić? — pytał ciekawy Wierzejko.
— Co? — rzekł Jan ruszając ramionami. — Da pieniędzy w konsystorzu, znajdą pokrewieństwo, choćby dziesiątą wodę po kisielu — alem i ja nie malowany, a grosza nie pożałuję. Tylko że tłuste połcie posmarujemy.
— I zwlecze się! — dodał Wierzejko.
— Cóż począć? — westchnął Jan. — Niema nic gorszego jak z chłopa pan, a z brata nieprzyjaciel. Bóg mnie takim pokarał. Będzieli żyć pułkownikowa, a nie zajdzie żałoba, ze ślubem się uwinę, nim on z konsystorzem.
— Koło starej źle? — pytał Wierzejko.
Jan głową potrząsnął.
Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/94
Ta strona została skorygowana.