Pół roku upłynęło od pogrzebu pułkownikowéj. Po spotkaniu w gospodzie Iwanowscy się już więcéj nie widzieli z sobą, ale wypowiedziana między nimi wojna trwała z powszechnem zgorszeniem. O pojednaniu mowy być nie mogło.
Marcin wszędzie gdzie mógł zabiegał szkodząc bratu i usiłując małżeństwo już postanowione i zapowiedziane jawnie rozerwać. Pomimo starań i wykrętów, wszędzie mu powiadano, że przeszkodzić mógł i zwlec do czasu, ale nie dopuścić niepotrafi. Dalekie pokrewieństwo, jeśli z niego dyspensować niemógł biskup, przez nuncyaturę w Rzymie — przedstawione, musiało być zniesionem jako przeszkoda. W bliższych daleko stopniach powinowactwa nie czyniono trudności.
Jan więc mógł się śmiać z tych próżnych intryg brata, w których bezsilna zła wola jego się objawiała.
Od początku procesu z Żywultem, wierne służby pana Jana coraz bardziéj skłaniając dlań serce panny, wreszcie je zjednały całe dla niego.
Obojętna dotąd dla wszystkich, marząca o jakimś świetnym losie, Teklunia i przez wdzięczność i gorącą miłością Iwanowskiego ujęta — rozkochała się w nim. Sama ona nie wiedziała jak do tego przyszło. Za życia Filipowicza, za czasów Sapiehy i paniczów, ledwie nań patrzéć chciała, niecierpliwił ją czasem natrętnością swoją, zdawał się prostakowaty i śmieszny.
Późniéj ta stała jego i niczem nie zrażająca się
Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/96
Ta strona została skorygowana.